Ocena: 6

John Zorn

Moonchild

Okładka John Zorn - Moonchild

[Tzadik; 23 maja 2006]

Choć album podpisany jest nazwiskiem Zorna, serce i mózg Tzadika nie jest autorem ani jednej nutki na nim wybrzmiewającej. Podobnie jak chociażby w przypadku płyt z cyklu „Masada”, zebrana przez niego grupa muzyków gra autorskie kompozycje mistrza. Tym razem za wykonanie niezwykłych pomysłów długowłosego kompozytora odpowiada prawdziwy super team. Zorn zaprosił do współpracy dawnych znajomych z Mr. Bungle, dziś stanowiących połowę Fantomasa: Mike’a Pattona i basistę Trevora Dunna. Za bębnami natomiast zasiadł Joey Baron – w odróżnieniu od pozostałych, człowiek o rodowodzie jazzowym.

Co wynikło z ich spotkania? Nic na co koledzy dziennikarze znaleźli właściwe określenie. Na utwory składają się nu-metalowe brzmienie gitary, jazzowa perkusja i wokal… no… Mike-Pattonowy. Nie ma lepszego określenia, bo też to, co ten człowiek wyprawia, trudno w jakikolwiek sposób opisać. Więc nawet nie będę próbował – kto słyszał Pattona gdzieś poza Faith No More wie o czym mowa, kto nie słyszał – niech nadrabia zaległości. Będąc ciągle w wybornej dyspozycji, odpowiada za należyty poziom decybeli w nieprzyjemnych dla uszu częstotliwościach. Zastanawiałem się nad tym, w jakim stopniu jego wkład w kompozycje jest zaaranżowany a w jakim stanowi efekt improwizacji. Nie jestem w stanie tego jednoznacznie rozstrzygnąć, niemniej zestaw nieartykułowalnych dźwięków, jakie z siebie wydobywa symulując śpiewanie (?), z pewnością nie może być do końca ani jednym ani drugim.

Choć stylistycznie muzyka obraca się w kategoriach rock/metal/noise, obsługujący bębny Baron, jakby nic sobie z tego nie robiąc, gra używając typowo jazzowych tricków. Na płycie jest kilka momentów, w których pozostali muzycy usuwają się w cień pozostawiając perkusistę na kilka, kilkanaście sekund na sam na sam ze słuchaczem. Gdyby posłuchać tych fragmentów w oderwaniu od całej reszty to gwarantuję, że nikomu nie przyszłoby do głowy, że ma do czynienia z hałaśliwym rockiem. A żeby było jeszcze śmieszniej, ani przez chwilę nie odnosi się wrażenia nieprzystawalności sekcji rytmicznej z pozostałymi dźwiękami. Wręcz przeciwnie – swingowy feeling bębnów, piski i porykiwania Pattona oraz rzężąca w tle gitara wspaniale ze sobą korespondują. Czapki z głów przed kompozycyjnymi zdolnościami Zorna.

Raczej spokojne tempo utworów pozwala muzykom (i słuchaczom, a jakże) skupić się na brzmieniu. Gitara rzadko wysuwa się na pierwszy plan, stanowiąc raczej akompaniament do mikrofonowych wyczynów Pattona. Jeśli z mikrofonu nie dobiegają chwilowo żadne niepokojące dźwięki, to linia melodyczna gitary jedynie spokojnie sunie na podkładzie niebanalnej rytmiki. Doprawdy, im głębiej zastanowić się nad ideą albumu, tym bardziej docenia się pomysł, by za bębny odpowiadał ktoś zaznajomiony z jazzem, a nie metalowy wymiatacz. Przy stonowanych prędkościach może bowiem wyciągnąć z instrumentów zdecydowanie więcej i z całą pewnością Joey Baron nikogo nie zawodzi.

Album powstał na bazie inspiracji twórczością Antonina Artaud, Edgarda Varese oraz Aleistera Crowleya. Odwołania do ich dzieł pojawiają się w tytułach poszczególnych ścieżek, znaleźć je można i w samej muzyce. Zorn adaptuje bowiem aranżacyjne koncepty Varese, tworzy dźwiękowe ilustracje do teatru okrucieństwa Artaud, a w spokojniejszych momentach albumu zgłębia metafizyczne koncepcje Crowleya. Prawda, że ładna interpretacja? Wyrazy uznania dla tego, kto zna dzieła wszystkich wymienionych w stopniu pozwalającym odnaleźć te nawiązania. Nie żeby to było konieczne do odpowiedniej percepcji dźwięków, ale z pewnością pozwala dojrzeć w tej muzyce nowe poziomy interpretacji. Z drugiej strony, być może chodzi właśnie bardziej o to, by ktoś zaintrygowany muzyką pokusił się o poznanie twórczości, która wpłynęła na jej powstanie?

John Zorn po raz kolejny postanowił zderzyć ze sobą noise, metal i jazz. I po raz kolejny udowodnił, że z tych, wydawałoby się, nijak nie przystających do siebie klocków, można zbudować coś ciekawego. Ten album nie szokuje tak, jak szokowały pierwsze pozycje Naked City i Painkillera, bo po prostu nie może – choć formuła wynaleziona przez Zorna dalej pozostaje nieosiągalna dla innych, to nie jest już jednak nowością. Zresztą, nawet w najmocniejszych momentach „Moonchild” nie zbliża się choćby trochę do ekstremów, które były udziałem wspomnianych projektów. Wciąż to jednak chyba najbardziej progresywna rzecz w kategorii gitara +. Przypomina dokonania Fantomasa, wzbogacone o nieco odmienne struktury rytmiczne. Nic nadzwyczaj zaskakującego ale i bez rozczarowań.

Mateusz Krawczyk (14 lutego 2007)

Oceny

Średnia z 3 ocen: 4,66/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także