Joanna Newsom
Ys
[Drag City; 14 listopada 2006]
TVP pokazała wcale nietypowy film dokumentalny o Nataszy, 18-letniej dziewczynie z Sarańska, z Republiki Mordwińskiej, „Dziewczyna z rentgenem w oczach”. Opowiadał o tej dość rzadkiej przypadłości, jaka była udziałem Nataszy. W okolicy uznana została za cudotwórczynię, która diagnozuje choroby nawiedzających ją ludzi. Jej magiczna zdolność zainteresowała całą Rosję, a co za tym idzie i zagranicę. Oglądałem tylko drugą część programu, więc nie wiem czy w pierwszej spróbowano pokusić się o jakąkolwiek antropologiczną, socjologiczną, fenomenologiczną czy bóg wie jeszcze jaką analizę, lecz wątpię. Film produkcji amerykańsko-brytyjskiej konfrontował wiarę w jurodiwą i sceptycyzm europejskich badaczy, czyli stereotypowo zestawiał racjonalizm zachodniej cywilizacji z mistycyzmem wschodu. Nataszę zawieziono na testy, których wyniki nie powaliły badaczy: bohaterka filmu stawiała jedynie 28 razy celniejsze diagnozy niż czynili to zwykli ludzie. Ostatnie epizody miały układać się w szczęśliwe zakończenie historii. Natasza znakomicie zdała maturę, dostała złoty medal, wrota Akademii Medycznej stały przed nią otworem. Pierwszy naukowiec podsumowywał mniej więcej tak: „Natasza z wielką swadą opowiadała o medycynie i używała wielu medycznych terminów. Jest młoda, a wygląda jeszcze młodziej, więc robiło to wielkie wrażenie”. Drugi dodawał: „Mam nadzieję, że Natasza, gdy dostanie się na studia medyczne, zostanie świetnym lekarzem i zapomni o swoim poprzednim wcieleniu”. Nie będę płakał nad bezdusznością doskonale ułożonego, posegregowanego świata, w którym nie ma miejsca dla osoby tak odbiegającej od normy. Chciałbym tylko zobaczyć kiedyś film, na którym pokazują osiągnięcia pani doktor Nataszy. I jeśli wciąż nie widzicie analogii, to czytajcie dalej.
Po jednej stronie brzydkie kaczątko z harfą, po drugiej pełna, śliczna kobieta z harfą i całą orkiestrą. Po jednej stronie totalny freak z dziecięco-babinym głosem z chatki czarownicy, po drugiej głos absolutnie zjawiskowy, propozycja stawiająca ją w rzędzie prawdziwych matron popu. Jestem za, całym sercem za, choć i moja wrażliwość każe się pokroić za „Sadie”, „En Gallop” i „Peach, Plum, Pear”. Nie widzę tu żadnej ewolucji, to zmiana porażająca, skok w przepaść. „Ys” ukazuje Joannę walczącą o swoją wielkość na tych samych prawach, co każdy. Pochwały stąd i zewsząd, zjebka od Rolling Stone, która zawsze pozytywnie wpływa na credibility (Spirit of Eden – jedna gwiazdka), no ale to wszystko jakby potem, jakby mniej ważne. Bo to co istotne, to sam projekt, jaki urodził się w jej głowie – zrezygnować z pisania krótkich, zwykłych form, udziwnionych tylko swoim głosem i pójść w stronę pokręconych, długaśnych kompozycji-opowieści. Każdy już zna tę historię: Joanna wzięła pod swoje skrzydła Steve’a Albiniego by ten ją nagrał, Jima O’Rourke by ten ją wyprodukował i Van Dyke’a Parksa by ten ją zaaranżował. Nie wiem czy z innym producentem sytuacja wyglądałaby inaczej, ale wpływ Parksa jest nie do podważenia. Spędziła z nim pół roku pracując nad płytą i bez sensacji, orkiestracja jest najwyższej próby.
Powiem wprost, HAK W SMAK tym, którzy płaczą za dawną Joanną. Dobra, ja też, gdybym był fanem debiutu, pewnie bym gdzieś kręcił nosem. Ale nie zauważyć tej wielkości, która wylewa się z tych pięciu pieśni? Na wysokości refrenu „Emily” zdać można sobie sprawę z wyjątkowości tego stworzenia. Przede wszystkim słowo refren raczej odpowiada dwóm kulminacjom jakby odcinków utworu. Co można zawdzięczać siostrze? Dla Joanny umiejętność rozróżniania meteorów i meteorytów będzie metonimią tego wszystkiego, czego nauczyła ją Emily. W „Monkey & Bear” małpa i niedźwiedź uciekają z cyrku, lecz i niedźwiedzica ucieka z toksycznego związku dwóch zwierząt. W „Only Skin” Joanna śpiewa, że jest najszczęśliwszą kobietą na świecie, gdy obcina swojemu wybrankowi włosy. Starczy?
Przy czym zgłębienie tych tekstów nie jest konieczne. Całe ich piękno rozgrywa się w zestawieniu rzeczowników i przymiotników, których znaczenie trzeba rozszyfrowywać ze słownikiem Webstera w ręku. Te wszystkie rodzaje ptaków i roślin, zestawione z wielkim wyczuciem robią rzeczywiście wrażenie. Tematyka, jak mi się wydaje, koresponduje z naturą tej muzyki. Pisałem, że orkiestracja wspaniała, a właśnie przejawia się ona w naturalności tych dźwięków. Jakby Joanna podnosiła jedną rękę: śpiewają ptaki, unosi drugą: odpowiada wiatr. I są to spore fragmenty, gdy orkiestra kontruje, gdy nadaje własny smak całemu utworowi, jak w „Emily”, ale też kiedy akompaniuje, jak w fenomenalnym „Cosmia”. „Sawduts and Diamonds” to właściwie jedyny moment, w którym rezygnuje się z rogów, obojów i skrzypiec. Joanna i harfa i pełno hooków.
I wasn't born of a whistle or milked from a thistle at twilight
No, I was all horns and thorns, sprung out fully formed, knock-kneed and upright
Heh, to był chyba pierwszy moment, który mnie biednego rzeczywiście powalił, a przecież cały album jest takimi momentami upstrzony. To przede wszystkim „Cosmia” – piosenka perfekcyjna, gdyby skończyć ją po powtórzeniu refrenu powstałby pięciominutowy singiel-wymiatacz. Skąd tak perfekcyjne progresje powstały w jej głowie. Cudowny temat „Cosmia” jak się patrzy highlight roku. Dalej to przede wszystkim „Only Skin” – najdłuższe na płycie, najbardziej angażujące, pełne zmian tempa, nastroju, z gościnnym udziałem Billa Callahana. Ten drugi wraz z Newsom daje popis w swoim dialogu z końca utworu. Wcześniej sieje Joanna nie gorsze motywy, na czele z kaskadą skrzypiec rodem z „Hounds Of Love” Kate Bush. Czym innym wyróżnia się „Monkey & Bear” – stoi jakby najbardziej obok. Tu Joanna wszystko podporządkowuje opowiadanej historii, odpowiednio modulując głos, inaczej gdy gra rolę narratora, inaczej gdy wyśpiewuje kwestie małpy. Aha.
Trzymajcie kciuki za Nataszę, bo za Joannę chyba już nie musicie. W sumie wygrała swoją grę, bankier zaproponował 700 tysięcy i wykupił miejscówkę zagrzaną przez Vashti Bunyan, a zaprowadził na schody prowadzące na sam szczyt. Wiwat Joanna, niech nam żyje sto lat.