Ocena: 10

The Mars Volta

De-Loused In The Comatorium

Okładka The Mars Volta - De-Loused In The Comatorium

[Universal; 24 czerwca 2003]

Dotychczas The Mars Volta dał mi się poznać jako zespół, którego muzyki tak po prostu nie można sobie włączyć, żeby leciała w tle. Do pracy się nie nadawała, bo wprowadzała dziwną atmosferę, jakby niepewności albo niepokoju. Na imprezę też nie, bo pomijając poprzedni powód, dodatkowo skupiała na sobie całą uwagę mimowolnych słuchaczy. Jedynie angażując się całkowicie w kontemplowanie dźwięków płynących z odtwarzacza można było obcować z tą muzyką. Wydaje mi się to oczywiste. Dlatego nie mam pojęcia co mnie podkusiło, żeby włączyć sobie płytę "De-Loused In The Comatorium" po raz pierwszy podczas pisania raportu na zaliczenie! Efekt? Raport był do poprawki, a album pozostawił w głowie tylko pojedyncze melodie i poczucie niedosytu...

Nie tak dawno miałem przyjemność recenzować debiutancką EP-kę zespołu The Mars Volta. Napisałem wtedy, że nie mogę się doczekać pełnego albumu tej kapeli. W końcu się doczekałem. Poprzedni materiał rzucił mnie na kolana. W tej pozycji postanowiłem zabrać się za "De-Loused In The Comatorium" w drugim podejściu... Warto było...

Teraz, kiedy siedzę przy komputerze, próbując sklecić kilka słów opisujących tą płytę, nie mam wątpliwości. The Mars Volta potwierdzili klasę na długogrającym debiucie. Za oknem ciemno, miasto śpi. W pokoju pali się tylko mała lampka, a z głośników dochodzą do mnie znajome dźwięki "Son Et Lumiere", pierwszego utworu na płycie. Powoli wprowadzają mnie w niepowtarzalny nastrój. To tylko preludium, prawdziwym uderzeniem jest "Inertiatic". Cedric Bixler udowadnia kunszt wokalny, momentami trzeba się zmusić, aby dotrzeć do melodii utworu. Jest on zbudowany na patencie, który powoli staje się charakterystyczny dla zespołu - szybki, połamany rytm, zmiany tempa i uspokojenia. Podobnie rozwija się następny na płycie "Roulette Dares". Melancholijne melodie wplecione w wariacki motyw główny przywołują na myśl... King Crimson. I ta cudowna gitara na końcu utworu. Powoli odpływam. Niesie mnie pełniący rolę przerywnika "Tira Me A Las Aranas". Aż do "Drunkship Of Lanterns", bo przy tym utworze nie można się zrelaksować. Afrykańskie rytmy bębnów, nerwowy głos Cedrica i niepokojące dźwięki gitar nie pozwalają zmrużyć oka. Oczywiście co chwilę dostaję udziwniającą wstawkę, wytrącającą zupełnie utwór z biegu. Później zmiana, napięcie gwałtownie opada, zaczynają się charakterystyczne eksperymenty z brzmieniem. Przechodzę do "Eriatarka", zaczynającego się podejrzanie spokojnie. Chwilę później pędzę już jednak w naturalnym tempie, aby później znów zwolnić. I tak w kółko. Dla urozmaicenia dostaję co jakiś czas instrumentalny rarytas, czasem przypominający Pink Floyd, czasem brzmieniowo zbliżający się do przedstawicieli sceny progresywnej lat 70-tych. Całość przyprawiona dodatkowo elementami elektronicznymi. Wydaje się, że to wszystko nie ma prawa ze sobą współgrać. A jednak brzmienie jest cudowne i niemożliwe do podrobienia. "Cicatriz" przemyka obok mnie w średnim tempie. Ten utwór ma chyba najbardziej standardowy refren ze wszystkich na płycie. Poza tym jest kontynuacją drogi, którą wyznacza cała płyta. Mniej więcej po pięciu minutach pojawia się fragment, który najlepiej pokazuje różnicę pomiędzy The Mars Volta a innymi zespołami. Kilka instrumentów zaczyna grać jednocześnie, prawie improwizując. Powstaje przestrzeń dźwięku, wypełniająca cały umysł, praktycznie nie do powtórzenia. Środek utworu to podróż w rejony niezależnej, undergroundowej muzyki elektronicznej. Na koniec jeszcze raz wracam do nakładających się gitarowych solówek i szybszego tempa. "This Apparatus Must Be Unearthed" zaczyna wprowadzać pewien rodzaj monotonii. Po raz kolejny ten sam schemat. I znowu nagromadzenie riffów, którymi można by obdarować kilku mniej zdolnych kompozytorów, zebrane egoistycznie w jednym kawałku. Na koniec świdrujący w głowie industrialny zgiełk... Zaczyna się "Televators". Odgłosy tropikalnych zwierząt są wstępem do najspokojniejszego i chyba najpiękniejszego utworu na płycie. Nadszarpnięte nerwy doznają ukojenia... Na zakończenie tej godzinnej podróży z The Mars Volta zostaje "Take The Veil Cerpin Taxt". Zwieńczenie dzieła i jednocześnie jego podsumowanie. Sztandarowy kawałek z cudownym motywem przewodnim...

"De-Loused In The Comatorium" poraża. To chyba najlepsze określenie. Pozwolę sobie zacytować kolegę z redakcji - "To najtrudniejsza płyta roku". Zgadza się, panie Koala, wszystko się zgadza. Ta muzyka uderza najpierw z impetem lawiny, zostawiając na placu boju tylko naprawdę wytrwałych. A wtedy zespół odkrywa przed nimi niezbadane dotąd muzyczne rejony. Wciąga ich w przestrzeń melodii, kakofonię dźwięków i ogród emocji. Zostawia bez tchu, bezbronnych... Wszystko to jednak zastrzeżone jest dla tych, którzy przetrwają pierwszy kontakt z materiałem. Ci którzy się poddadzą, mogą jedynie żałować...

Czy wydawało wam się kiedyś, że w muzyce już wszystko zostało odkryte? Że wszystkie nowe produkcje to popłuczyny po tym, co już było? Jeśli tak, to spróbujcie zmierzyć się z "De-Loused In The Comatorium". Jeżeli zespół będzie miał wystarczającą siłę przebicia, to może się stać King Crimson nowego stulecia...

P.S. W tym miejscu składam hołd pamięci zmarłego niedawno klawiszowca zespołu The Mars Volta - Jeremy Warda...

Przemysław Nowak (8 czerwca 2003)

Oceny

Artur Kiela: 10/10
Przemysław Nowak: 10/10
Krzysiek Kwiatkowski: 8/10
Piotr Szwed: 8/10
Piotr Wojdat: 8/10
Tomasz Łuczak: 8/10
Witek Wierzchowski: 8/10
Tomasz Tomporowski: 6/10
Kuba Ambrożewski: 5/10
Paweł Anton: 5/10
Paweł Sajewicz: 5/10
Jakub Radkowski: 4/10
Kamil J. Bałuk: 4/10
Maciej Maćkowski: 4/10
Kasia Wolanin: 2/10
Średnia z 81 ocen: 8,11/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: tht
[17 września 2016]
Kiela i Nowak 10/10, Wolanin 2/10 - i dlatego wolę ten portal od Porcys. Tutaj wyraźnie widać wewnętrzną wolność słowa w redakcji, gdy tymczasem recenzenci Porcys wydają się mieć jedno wspólne zdanie jakby na siłę skądś narzucone.
Gość: .-.
[10 maja 2012]
Proponuję zacząć zwracać uwagę na daty.
Gość: @ Automacieju,
[10 maja 2012]
Sgt. Peppera to ja słuchałem w podstawówce jak w Polsce panowała tzw. komuna a ludziom mówiono co mają robić.
Gość: nierozumiem
[18 stycznia 2011]
nie rozumiem, no bo jest dziesiątka, to można było zapodać album chociaż pod koniec zestawienia albumów dekady :(
Gość: automaciej
[10 listopada 2009]
największe rozczarowanie mojego prywatnego muzycznego świata. Wasza fascynacja pseudopompatycznymi brzmieniami mnie zadziwia. jaka dziesiątka!?
dziesiątka to jest sgt pepper...albo london calling...
King Crimson nowego stulecia...Proszę...

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także