Ocena: 6

Badly Drawn Boy

Born In The U.K.

Okładka Badly Drawn Boy - Born In The U.K.

[EMI; 16 października 2006]

Z poprzednim albumem Badly Drawn Boya jest taki problem, że nic z niego nie zostało. Z ręką na sercu, kto z Was pamięta coś poza dziecięcym chórkiem w „Year Of The Rat”? Pamiętam, że „One Plus One Is One” skutecznie usypiało mnie tak w autobusie, jak w łóżku, udowadniając, że Damon Gough chwilowo utknął na poważnej songwritersko-aranżacyjnej mieliźnie, zapominając o finezji swoich najwcześniejszych dokonań. Wraz z pojawieniem się Guillemots, nierzadko sięgających po bliźniacze rozwiązania, pamięć o brodaczu w czapce ulotniła się ostatecznie, znieczulając nawet czujność najwierniejszych fanów. O „Born In The U.K.” – piątym, wliczając soundtrack, albumie Badly Drawn Boya – mało kto wie, mało kto zakłada wątki, na które mało kto odpisuje.

Tymczasem zadawszy sobie trud zapoznania się z płytą, można odkryć, że jest naprawdę nieźle. Przede wszystkim Gough zredukował odsetek bezcelowych smętów, które królowały na poprzednim longplayu, a z tymi, które zostawił popracował mocniej od strony brzmienia i aranży. Kompozycyjnie żaden fragment „Born In The U.K.” nie sięga szczytów „Once Around The Block” czy „How” niestety, wszystkie trzymają się bezpiecznego, uprzednio (czyt. „The Hour Of Bewilderbeast” i „Have You Fed The Fish?”) wytyczonego szlaku, ale cały album ma przyjemny flow, piosenki kleją się ze sobą, a nawet wydają się być związane wspólnym motywem, powiedzmy, szukania tożsamości; przepełnione wspominkami dorastania w Wielkiej Brytanii w nieco sentymentalnym tonie. Damon wielokrotnie podkreśla też swoje przywiązanie do rodziny, w finałowym „One Last Dance” tworząc wręcz oficjalny hołd dla żony (tu stop, bo nieco middle-of-the-roadowe teksty należą akurat do ściągających płytę trochę w dół). Nic dziwnego, że dominuje klimat jesiennego pianina, musicalowo-filmowych smyków, klasyczne podejście do kompozycji, świadome dziedzictwa Bacharacha, Argenta, Nilssona. Springsteena, o którym wiele się mówi w kontekście „Born In The U.K.”, również tu słychać (najbardziej bodaj w „The Way Things Used To Be”), jednak nieco mniej niż by na to wskazywały artykuły w prasie, no cóż.

Za wyjątek uznamy skumulowany do 2:30, tytułowy kawałek z rockową sekcją rytmiczną i dynamicznym drivem pianina. Piosenka przypomina o sprawdzonym, autobiograficznym patencie „You Were Right”, tyle że tym razem zrealizowanym w wymiarze patriotycznym – Gough chronologicznie wywołuje sławne postaci i daty, kreując coś w rodzaju historycznego teledysku. Brytofilom pewnie przebiegły mrówki po plecach (no dobra, mi przez chwilę też), choć byłoby jeszcze lepiej bez słabego mostka we made something out of nothing. Potem album już nigdy nie rozpędza się do tego stopnia, częstując nas piętrowymi balladami w średnim tempie, z gęstym, smyczkowo-klawiszowym brzmieniem. I nawet jeśli te ładne piosenki nie zachwycają, to ono jest źródłem przyjemności samo w sobie. Niestety album zbiera straszne cięgi w zachodniej prasie i zinach internetowych, a szkoda, bo „Born In The U.K” mogło dać Goughowi pewną stabilizację, której po chwilowym załamaniu potrzebował chyba najbardziej. A tak, to nie bardzo wiadomo co z nim teraz właściwie będzie.

Kuba Ambrożewski (3 listopada 2006)

Oceny

Kuba Ambrożewski: 6/10
Przemysław Nowak: 6/10
Kasia Wolanin: 5/10
Marceli Frączek: 5/10
Tomasz Tomporowski: 5/10
Średnia z 6 ocen: 5,16/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także