Ocena: 7

Seachange

On Fire, With Love

Okładka Seachange - On Fire, With Love

[Glitterhouse / Gusstaff Records; 26 maja 2006]

Dzięki takim zespołom jak Seachange można od czasu do czasu odetchnąć z ulgą. Przyzwyczailiśmy się już, że większość współczesnych wykonawców po sukcesie debiutu pada ofiarą tzw. syndromu drugiej płyty. Przypadków jest tak dużo, że nawet nie ma sensu ich w tym miejscu wymieniać. W porządku, nie przeczę, że Seachange trochę odbiega od tego schematu, bowiem ich „Lay Of The Land” większego sukcesu nie odniosło, a i opinie krytyków nie były przesadnie pochlebne. Może zatem tym większą radość poczułem w momencie, gdy przekonałem się, że „On Fire, With Love” nie tylko przebija jakościowo pierwsze wydawnictwo zespołu, ale być może przesunie go wręcz do czołówki brytyjskiej, gitarowej alternatywy. Zespół dostał gorzką lekcję pokory i wyciągnął z niej słuszne wnioski. To chyba świadczy o silnym charakterze muzyków, bo przecież wiele podobnych kapel nie było tak cierpliwych, żeby utrzymać się na scenie dłużej niż do momentu wygaśnięcia zainteresowania publiczności pierwszą płytą.

Drugi album ukazuje grupę w zupełnie innym świetle niż dotychczas. Całkiem niezły debiut miał jedną zasadniczą wadę – pozostawiał niedosyt i sprawiał wrażenie, że muzycy nie do końca wykorzystali drzemiący w nich potencjał. Takie kawałki jak „Glitterball” czy „News From Nowhere” zdradzały talent do komponowania świetnych melodii. I ten talent ze zdwojoną mocą eksplodował na tegorocznym „On Fire, With Love”. Stylistyka pozostała niezmieniona, czyli nadal mamy do czynienia z alternatywą z pogranicza Idlewild, Seafood a nawet wczesnego British Sea Power, choć kilka momentów ujawnia także duże wpływy sceny amerykańskiej na czele z Trail Of Dead i The Shins. Wreszcie płyta jest od początku do końca spójna i przemyślana i chyba ta właśnie cecha stanowi jej największy atut. Te pomysły, które wcześniej przemycane były trochę bez przekonania teraz, bardziej urozmaicone, robią naprawdę silne wrażenie. Wystarczy posłuchać „No Backward Glances” ze świetną partią na organach i przewijającymi się w tle smyczkami żeby przekonać się, jak duży skok do przodu wykonał zespół. Zadbano też o brzmienie gitar, które przecież są w największym stopniu odpowiedzialne za melodie na płycie. W „Annie, Tacoma” dwie z nich – jedna poukładana, druga chaotyczna – zdają się walczyć ze sobą o miejsce na pierwszym planie, „Battleground” tuż przed refrenem przywodzi na myśl wczesną Spartę. Dodatkowe instrumenty są zresztą wykorzystane w bardzo dojrzały sposób, subtelnie uzupełniając kompozycje i nie powodując w nich przepychu. Akustyk w delikatnej balladzie „Anti-Story” ustępuje na przykład trochę przestrzeni akordeonowi, a w „Midsummer Fires” skrzypcom.

Całkowita ocena byłaby zapewne jeszcze lepsza, gdyby nie lekkie obniżenie poziomu pod koniec płyty. Poza zamykającym, cynicznym „In” właściwie żaden utwór z drugiej części nie zapada w pamięć, choć ciężko powiedzieć, czy nie jest to wina tak mocnego poziomu na początku materiału, bo przecież takie kawałki jak „Christmass Letters” albo „Punch And Judy” mogłyby być ozdobą niejednego tegorocznego wydawnictwa. Tak czy inaczej należy pochwalić zespół za to, że z przygotowanego materiału, mającego początkowo złożyć się na album dwupłytowy, zdecydował się wyselekcjonować najlepsze czterdzieści minut i ograniczyć się do jednego krążka. Dzięki temu płyta praktycznie nie ma słabych punktów, a fani być może dostaną kilka miłych niespodzianek na stronach B singli. Swoją drogą wychodzi na to, że receptą na sukces wśród brytyjskich zespołów coraz częściej staje się umieszczenie w nazwie słówka kluczowego „sea”. Znacie jakieś przykłady na obalenie tej tezy?

Przemysław Nowak (3 września 2006)

Oceny

Przemysław Nowak: 7/10
Kasia Wolanin: 5/10
Średnia z 4 ocen: 6,5/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także