Ocena: 8

The Format

Dog Problems

Okładka The Format - Dog Problems

[Vanity Label; 11 lipca 2006]

Nie ma muzyki dla każdego, takiej, która ponoć działa na wszystkich, ja w nią przynajmniej nie wierzę. Ileż to razy spotkałem się z przypadkiem, że delikwentowi ością w gardle stawała piosenka, którą ja bym uznał jako budzącą uniwersalną sympatię. I choć zdaje się, że „Dog Problems” jest tak łatwe, że porywa z łatwością tę część ludzkości, ktora akceptuje konwencjonalność muzyki pop, to jednak założę się, że łatwiej o euforię u tych spoglądających w tę samą stronę co The Format: na starszą i nowszą klasykę popu. Spełnione są niezbędne warunki do zaistnienia albumu jako obiektu środowiskowego kultu. Ale czy to wystarczy byśmy za x lat myśleli o tej płycie jako o klasyce? Sam nie wiem, czy za parę miesięcy nie przyjdzie mi zrewidować mojej oceny. Mam poważne wątpliwości czy rzeczywiście ta płyta wejdzie do panteonu i za 20 lat, napaleńcy tacy jak my, nie będą sobie wyobrażali bez niej podsumowania lat 00., ale to już jest coś. „Dog Problems” sprawia, że nie uciekając się do karkołomnych wygibasów poszukiwania w nich nowych „cośtam”, siłą rzeczy czuję, że słucham czegoś wyjątkowego w szerszej skali. Mogę się mylić, ale zrozumcie, w końcu cierpię na tę samą chorobę, co chyba wszyscy: muzyki słucham jakby mniej, całe to indie coraz bardziej mnie razi, eksperymenty mnie nudzą. I tu nagle wyskakuje jakaś nieokreślona kapela, ulubieńcy pop-punkowców, dwóch chłopaków z jakiegoś zadupia w Arizonie i rzuca na ladę najdorodniejszego z tegorocznych rostbefów.

Mowa tu o „Time Bomb”. Piosenka wokalnymi harmoniami rodem z lat 60. otwiera swoje podwoje i na Wurlitzerze Manninga Jr. przywołuje czasy Argenta i The Zombies. Leciutka, zgrabna, skoczna, nowofalowa sekcja niesie pieśń aż po ekscytujący refren, który wraz z przyległościami urzeczywistnia marzenia o idealnej powerpowej piosence XXI wieku. Albo o czymś bardzo podobnym. Można by rzec, jak to się nie wiadomo po co niekiedy czyni, że dla samego tick tock, you’re not a clock, you’re a time bomb baby, you’re a time bomb baby warto byłoby nagrać „Dog Problems”, ale szczęśliwie nie kończy się na jednym wielkim kawałku. Jest jeszcze lepiej, bo album nie jest tylko zbiorem hitów (a 4-5 singli da się z niego wykroić), ale stanowi integralną całość, której wartość rośnie z każdym przesłuchaniem.

Warto w momencie, kiedy podzieliliśmy się z czytelnikami samą solą dzieła, powrócić do jego błogosławionych autorów. Pod szyldem The Format występuje dwóch mężczyzn: Nate Ruess, który śpiewa i Sam Means, który jest, jak to się mówi, multiinstrumentalistą, ale w praktyce jego udział ogranicza się do gry na gitarze i fortepianie i „wszystkich innych fajnych instrumentach, jakie mieliśmy pod ręką”. Wspaniale. Wspomaga ich całkiem liczna grupa muzyków, z Rogerem Manningiem Jr., Joshem Klanghofferem, Donem Raymondem Jr. i Johnem O’Rileyem. Tak, też niewiele mi to mówi, a ponoć pierwsze nazwisko powinno. Mniejsza z tym. W każdym razie The Format nie wypadli sroce spod ogona i już pierwszym singlem (zatytułowanym „The First Single”) zrobili karierę na miarę kuriera regionalnego (sprzedaż w rozsądnych okolicach 80 tys. egzemplarzy) i miliona „plays” na najmodniejszym serwisie internetowym świata, czyli intergalaktycznym gronie web 2.0 – MySpace. Globalnie liczba odtworzeń Band Of Horses na wyżej wzmiankowanym serwisie jest dziesięciokrotnie mniejsza, a wydaje się, że to taka znana kapela. Uczciwie przyznam, że całego „Interventions & Lullabies” nie znam, ale z publikacji na temat albumu wyłania się obraz płyty jeszcze mocno niedojrzałej, pop-punkowej, ale już bez żadnego chybionego strzału, gdy mowa o komponowaniu chwytliwych piosenek. Ale jak wiemy, to za mało, więc na większą sławę, duet musiał poczekać do tegorocznego „Dog Problems”.

Te recenzję można by zapisać w formie dziennika. Oto poznaję album: najpierw lekka podnieta dwoma zajawkami, potem rozczarowanie całym albumem jako nadto przesłodzonym i załadowanym po brzegi wypełniaczami, wreszcie szczera radość i szeroki uśmiech, pojawiający się na twarzy z każdym dźwiękiem płyty. O „Time Bomb” już pisałem, bo tę nowinę nosiłem w sobie jak świeżo upieczony student wieść o tym, że dostał się na wymarzony kierunek. Lecz zanim była ta piosenka, były dwa dotychczasowe single: „She Doesn’t Get It” i „The Compromise”. Pierwszy to przykład wzorowego, gówniarskiego rocka, jeszcze bardziej przegiętego niż Fountains Of Wayne, tyle że z elementami znanych mi singli Counting Crows. Nieskazitelna jest jednak chwytliwość refrenu, który umiejscawia się w głowie, jeszcze zanim na dobre się skończy. Drugi z kolei nawiązuje do brzemiennego w skutkach wyrzucenia zespołu ze stajni Atlantic.

Step one: find a partner, grab a pen

And don't you dare ask questions,

Just sign on the dotted line

Step two: your partner behind a desk

Will then do absolutley nothing

So it's your job to dance and smile the whole time

Ha! To jest ich prawdziwa obsesja: miejsce dzisiejszych kapel w okrutnym i brzydkim świecie komercji, plastiku i szerzącej się tandety i schlebiania najniższym gustom, czyli głównych problemów muzyki według polskich recenzentów. Stąd wywodzi się nazwa zespołu. „The Compromise” za to zgodnie z zasadą decorum sili się na większą powagę i brzmi tak jak produkt Wilco, które na swojego naczelnego wybiera Colina Newmana. Oba single są oczywiście zajebiste... ale jak to? Miało być o spójności płyty przecież. I rzeczywiście. Jej oznaką ma być umieszczenie w charakterze openera „Matches”. Z melodią, a w zasadzie jej brakiem oraz cyrkowym rynsztunkiem ostatecznie okazuje się jedynie ekstraktem z ostatniego dzieła Bright Eyes, czyli „I’m Wide Awake...”. Świetnie uzupełnia się ten utwór z następującym po nim „I’m Actual”. Rozwija nam się piosenka od żałosnego zawodzenia po chórki godne Undermints ze „Smile” Wilsona, aż wreszcie w stronę totalnego teatru i użycia chyba z milion pieńset instrumentów. Niedaleko pada tytułowy, przedwcześnie chyba nazwany hołdem dla Queen. Ten to jest rozbuchany! Aspiracje do miana eleganckiego popu, aż zanadto wyraźne, ale jak to jest wykonane! Wokal rzeczywiście chyba zmierzający w stronę Freddiego Mercury’ego, ale nie barwą, a celebracją każdego wydechu i paletą kolorów, jaka się wylewa na cały popis Ruessa. I ta melodia na wysokości trzeciej minuty i zejścia klawiszy, jak gitarowe schody z Clashowskiego „I’m Not Down”. Wielu uznaje to za ich najlepszą kompozycję w ogóle, ale ja jestem daleki od takich sądów.

Gdy mowa była o moim rozczarowaniu naiwnością albumu, to chyba miałem na myśli tak harcerskie melodie jak „Pick Me Up”. Refren jest jakby z mundurku skauta, ale przecież zaraz nieawizowane wyrastają niczym wieżowce w chińskich miastach, dorodne hooki. Tak więc wilk syty. Pomiędzy tą piosenką a „drugim biegunem” leży „Oceans”. Dla mnie numer dwa w zestawie. Nic nie brzmi tak bardzo cool jak słowo New Mexico wyśpiewywane przez Ruessa. No i znowu dają o sobie znać ciągoty w stronę Counting Crows z tym szalalalalachórkiem. Lecz to co mi zostanie to refren. I wish I was the ocean, sobie śpiewam, starając się krtań gdzieś unieść w stronę falsetu Ruessa. A zaraz potem jest raz to w zwrotce przypominające Zombies, raz to kojarzące mi się z „Season Cycle” XTC „Dead End”. Bardzo to dalekie skojarzenia i nie dam głowy, że tylko mi się one narzucają, ale będę się upierał, że pieśń ta wyraża obce mi zupełnie uczucie towarzyszące wyprowadzaniu psa i paradowaniu z nim po deszczowych ulicach.

To już prawie wszystko. Jest jeszcze countrowe, budzące szacunek orkiestrową aranżacją (nie mówiłem Wam tego, ale takich utworów jest na płycie aż trzy) „Snails”, znane wybranym z wcześniejszej EP-ki oraz „Inches and Falling” – skoczne i radosne jak zabawa na irlandzkim festynie. I ostatnie „If Work Permits”, najcięższe gatunkowo, przez zapalonych dziennikarzy porównywane do dokonań Neutral Milk Hotel. I pewnie to dynamiczne dołączenie pozostałych instrumentów przypomina „Holland 1945”, a także sam tekst bywa dramatyczny:

It’s a shame what your father did to your brothers head

He smashed it with a telephone

And your mother got scared and locked the door

You were only four, but lord you remember it

So now you’re scared of love

Nate jednak nie rzuca gitary i nie wychodzi ze studia by na lata zamilknąć. Choć kto wie czy tego w końcu nie uczyni, bo trudno będzie im przeskoczyć poprzeczkę, która ustanowili tak wysoko, choćby wyśmienitym „If Work Permits”.

Czy nie jest tak, że niemal wszyscy widzimy, że rok po roku od jakiegoś 2003 spada poziom albumów z szeroko pojętą muzyką rozrywkową. Nie był to chyba przypadek roku 2005, bo w 2006 ten trend się tylko nasilił. I na tym ogólnoświatowym tle „Dog Problems” jako dobrze zaśpiewana i zagrana, pomysłowa, efektowna, melodyjna propozycja, niczym „Mass Romantic” i „Chutes Too Narrow”. Tylko, że one błyszczały na tle innych roczników. Wspaniałych, cudownych lat.

Jakub Radkowski (21 sierpnia 2006)

Oceny

Jakub Radkowski: 8/10
Kamil J. Bałuk: 8/10
Kuba Ambrożewski: 7/10
Przemysław Nowak: 7/10
Tomasz Tomporowski: 7/10
Kasia Wolanin: 6/10
Piotr Szwed: 5/10
Średnia z 16 ocen: 6,37/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: Masło
[4 września 2010]
Lepiej późno niż wcale. Świetna rzecz!

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także