Ocena: 6

The Walkmen

A Hundred Miles Off

Okładka The Walkmen - A Hundred Miles Off

[Record Collection; 22 maja 2006]

The Walkmen na poprzedniej płycie obrało, mniej lub bardziej świadomie, specyficzną taktykę. Prawie na początku albumu zespół umieścił najlepszą piosenkę, potem starał się trzymać i przedłużać klimat tejże i skończyć tak, żeby pozostawić dobre wrażenie. Dobre? Wspaniałe, bo „The Rat” wkręca tak niesamowicie, że dla mnie jest jednym z najlepszych singli roku 2004, esencją rockowości, ot co! I nawet nie do końca pamiętając „Bows And Arrows”, można było przyznać: „a to dobry album był”, mając w pamięci właśnie „The Rat”. Nie ma co narzekać na tego typu sytuację, podobnie pamięć o swoich ostatnich albumach budowali u wielu słuchaczy Mum, Blonde Redhead czy (choć jestem pewnie odosobniony w tej opinii) Modest Mouse, zespoły dobre, kojarzone i uznane za poprzednie płyty.

Powyższy wywód nijak się ma do recenzji, jaka gości w naszym serwisie. „Bows And Arrows” została w oczywisty sposób niedoceniona, może właśnie dlatego, że redaktor Radkowski na pierwszych dwóch utworach poszedł sobie zrobić kanapki. A potem przy każdym kolejnym przesłuchiwaniu robił je już zgodnie z tradycją. Poważniej: po uważniejszym przypomnieniu sobie wydawnictwa nie odnajduję wspomnianego braku szacunku dla słuchacza, jest może za to trochę (tu ukłon w stronę recenzji debiutu, „Everyone Who Pretended To Like Me Is Gone”, nawiasem mówiąc świetnej płyty) wtórności, zrzynki i manierycznej chrypy wokalisty, czyli Waits czy kto tam inny. Nie przeszkadza to jednak w niczym – krążek jest naprawdę dobry.

Najnowsza propozycja Walkmen to stary, sprawdzony koktajl z piachem pod postacią głosu Hamiltona Leithausera. Powtarza się nawet motyw z konkretnym początkiem, „Louisiana” pachnie mocno USA, ze szczególnym echem country, kojocim zaśpiewem i historyjkowością tekstu. Poza tym spuchnięty pewnie mocno (ten głos) Leithauser jest wspomagany przez całkiem niezłe instrumentarium – niestety, nie słychać już za dobrze umiłowanego na poprzednich płytach pianina. Jego rolę gra chwilami trąbka, a chwilami wibrafon (jak to ktoś napisał: „rock spotyka tropikalną wyspę”). Wracając do wokalu – są momenty prawie mruczane, które wychodzą zaskakująco dobrze („Brandy Alexander”), a czasem trochę krzyku. Lingwistyczny zew włącza się we mnie podczas słuchania „Lost In Boston”, zbudowanego na ciekawych rymowankach – całość płyty tekstowo jest trochę zbyt emocjonalna, ale co kto lubi.

Co do ostatniej piosenki, która to ma zgodnie z konwencją pozostawiać dobre wrażenie, Walkmeni (jakkolwiek to brzmi) zastosowali trik: umieścili cover niezbyt kojarzonego zespołu Mazarin, utwór, który został wydany na płycie tej grupy ledwie rok temu. Nieco przypominająca rytmiką walca czy inny szlachetny taniec balladka to jeden z wdzięczniejszych utworów na krążku. Po zestawieniu piosenek w wykonaniach obu zespołów ze sobą nic nie szokuje – są dosyć podobne, zostawiają umiarkowanie pozytywne wrażenie. To w sumie tak jak z całym „A Hundred Miles Off”, szorstkim, melodyjnym, nie nudnym ale też w sumie nie frapującym do cna.

Kamil J. Bałuk (30 czerwca 2006)

Oceny

Kamil J. Bałuk: 6/10
Kasia Wolanin: 5/10
Średnia z 3 ocen: 6,33/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także