Ocena: 7

Espers

II

Okładka Espers - II

[Drag City; 16 maja 2006]

Zadziwiające, jak dobrą płytę nagrali Espers. Słuchając ich po raz pierwszy, odnosiłem się do nich raczej pogardliwie, kryjąc się z zaciekawieniem. Żywienie takiego bowiem do muzyki, która przy złej woli słuchacza kojarzyć się może raczej z Blackmore’s Night, uznawane jest za aberrację. Debiut ich poznałem stosunkowo niedawno, nie załapując się nawet na minihype, pewnie gdzieś się tlący i z tej perspektywy oceniam go jako dość mocno zainspirowany twórczością Pentangle, co nie przeszkodziło w nagraniu rzeczywiście pasjonującego „Flowery Noontide” i zniekształcającego się w stronę noise’owego koszmaru sennego „Travel Mountains”. Po drodze między „Espers” a „Espers II” było „Weed Tre”, czyli EP-ka z coverami i prototypem „Dead King”, lśniącego pełnym blaskiem dopiero na tegorocznym wydawnictwie.

Sekstet z Filadelfii prowadzony przez Grega Weeksa i zawsze wymienianymi w recenzjach, chyba jako dopełnienie rzeczywistego wizjonera, Meg Baird i Brooke Sietisons, zdecydował się na krok niepopularny i ryzykowny w dwójnasób. Wyrzucając własne brudy z bezpiecznej w dzisiejszych czasach szufladki neofolkowców i kierując się w stronę muzyki brzmiącej jak ścieżka dźwiękowa do gotyckich powieści, narazili się na zarzut służenia złej sprawie. Celowo nie mówię o muzyce gotyckiej, czy też rocku gotyckim, wokół którego klimat nie jest specjalnie przychylny, a także po prostu nie ma wiele wspólnego z tym co słyszymy na „Espers II”. Amerykańska grupa przed uszami maluje nam albo to landszafty z refleksami słońca na tafli jeziora albo to pieśni uświetniające uroczyste pogrzeby Wikingów odpływających na zawsze do Valhalli lub tez ograne motywy nocnych schadzek zakochanych w sobie wieśniaków z północnej Anglii osiemnastego wieku.

Jak w „Dead King”. Nie sposób nie zacząć od tego skarbu. Weeks musiał wiedzieć jakie cudeńko skomponował, skoro nie wystarczyło mu umieszczenie go na EP-ce i zdecydował się je wydać po raz drugi w znacznie zmienionej wersji. Mimo, że efektywnego grania jest tam około dwóch minut (tylko szesnaście krótkich wersów zawiera wiersz Helen Adam), bo pozostałą sześć stanowi wartościowe i zrozumiałe dla konceptu płyty, acz monotonne jamowanie, to te sto dwadzieścia sekund wystarczyło by obudzić we mnie coś więcej niż sympatię dla grupy – tak delikatnych, prawdziwie poetyckich i eterycznych melodii unoszących się nad ziemią niczym mgła nad bagnami połykającymi posiadłości brytyjskich lordów zwyczajnie jest bardzo mało. Wzorowe wykorzystanie skrzypiec i fletu jako czynników podbijających melodię budzi podziw, czego nie można powiedzieć o wokalu Meg Baird, który po prostu oszałamia, tak jak widok Królowej Śniegu musi oszałamiać karłów z pobliskiego jaru.

I choć „Dead King” to bez wątpienia pozycja najmocniejsza na płycie, to niedaleko od tej jabłoni padają „Manfield and Cyclops” – idealnie wyważone pomiędzy eksperymentalnymi ciągotami Weeksa a głosem Baird, z natury dążącym do rozpływania się w folkowych formach. Inaczej rzecz się ma ze śpiewanym przez Weeksa „Moon Occults The Sun”, który, gdy mu się przyjrzeć uważniej, czaruje gitarową solówką.. Nie jest jeszcze jakimś wielkim osiągnięciem nagrać trzy świetne utwory, dlatego Espers idą dalej, nie pudłując ani razu, wręcz dorównując drugiej połowie płyty, szczególnie na otwierającym album, niosącym harmonię i miłość „Dead Queen” – najbliższym debiutanckiemu wydawnictwu.

Udała im się niebywała sztuka, która nie miała prawa im się udać, bo nagrali płytę rzeczywiście trudną. Trudną ze względu na kreowany klimat, zawsze grożący pobłądzeniem, spaczeniem, stęchlizną i niesmakiem. Sklecili album w dobrym guście, może czasem przynudny, ale w gruncie rzeczy natchniony i to samo w sobie jest wartością, czasem zaskakująco cenną.

Jakub Radkowski (27 czerwca 2006)

Oceny

Jakub Radkowski: 7/10
Kamil J. Bałuk: 7/10
Kasia Wolanin: 6/10
Średnia z 7 ocen: 5,42/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także